niedziela, 26 stycznia 2014

Komu zależy na destabilizacji sytuacji w Rosji przed IO w Sochi?

Foto: sochi2014.com

„Nie jedźcie do Polski, bo możecie wrócić w trumnie” – ostrzegał finalistów Euro 2012 Sol Campbell w wyemitowanym przed rozpoczęciem turnieju brytyjskim dokumencie „Stadiony nienawiści”. Dziś, na 2 tygodnie przed inauguracją zimowej olimpiady w Sochi, media z tego kraju informują o realnym zagrożeniu atakami terrorystycznymi podczas trwania igrzysk. Organizatorzy stanowczo zaprzeczają powyższym doniesieniom, te jednak sukcesywnie się pojawiają i wprowadzają w szeregi komitetów olimpijskich poszczególnych państw coraz więcej niepokoju.

Informację o możliwym zagrożeniu terrorystycznym podał niedawno Andrew Kuchnis, dyrektor programu ds. Rosji w Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) na specjalnie zwołanej w tym ośrodku konferencji, której temat główny dotyczył nadchodzących IO w Sochi. Oliwy do ognia dolał swoim wystąpieniem Jeffrey Mankoff twierdząc, iż celem rosyjskich służb bezpieczeństwa nie jest ochrona obywateli, a służba politycznemu reżimowi.

Wiadomo nie od dziś, że w Rosji, co pewien czas uaktywniają się separatystyczne ruchy m.in. Czeczeńców czy też południowych Osetyńców, a w ostatnich latach dochodziło w niej do kilku brutalnych aktów. Do takich można by zaliczyć chociażby zamachy bombowe przeprowadzone w moskiewskim metrze (luty 2004 i marzec 2010), czy też zajęcie szkoły w Biesłanie we wrześniu 2004 roku, w której według różnych danych zginęło ok. 400 osób. Jednak żaden z powyższych aktów nawet w połowie nie dorównuje skali wydarzeniom, jakie rozegrały się na amerykańskiej ziemi 11 września 2001 roku.

Nie ulega wątpliwości, że członkowie CSIS, swoim „ostrzegawczym” wystąpieniem, zasiali ziarno strachu i niepewności w głowach zarówno przedstawicieli krajowych komitetów olimpijskich jak i sportowców. Moje wątpliwości najbardziej budzi jednak to, dlaczego w Rosji mogłoby w ogóle dojść do ataków, a także, jakie kroki miałyby zostać podjęte w celu ich zapobieżeniu.

Mankoff uważa, iż atakom sprzyja skala obecnej w Rosji korupcji. Z kolei według Kuchnisa Soczi jest „Świętym Graalem dla islamskich terrorystów i zbrojnych dżihadystów”. W podobnym duchu wypowiedział się Juan Zarate, były doradca w Białym Domu ds. zwalczania międzynarodowego terroryzmu w administracji prezydenta George’a Busha, twierdząc, że rosyjski reżim otwarcie popiera prezydenta Syrii Baszara el Asada, co według niego „czyni z niego wroga globalnego ruchu dżihadystów”. Obawy amerykańskich działaczy budzi także „Czarna Wdowa”, kobieta-terrorystka, która rzekomo ma obecnie przebywać w Sochi.

W związku z powyższymi obawami, Amerykanie zaproponowali rosyjskim organizatorom wsparcie przy zabezpieczeniu imprezy. W powyższej sprawie do prezydenta Władimira Putina, który osobiście nadzoruje prace związane z przygotowaniem igrzysk, miał telefonować Barack Obama. Mimo, iż treść niniejszej rozmowy nie jest znana, wiadomo na pewno, Putin nie zgodzi się na jakąkolwiek „pomoc” ze strony amerykańskiej. Pojawia się wobec tego zasadnicze pytanie: na czym ta miałaby polegać?

Według agencji Reutersa, USA rozważały pomysł umieszczenia na Morzu Czarnym dwóch amerykańskich okrętów wojennych, a także wysłania w ten rejon wsparcia lotniczego. Wszystko to w celu rzekomego zapewnienia bezpieczeństwa uczestników nadchodzącej olimpiady.

Analizując powyższe doniesienia nie mam złudzeń, że działania administracji Stanów Zjednoczonych nie mają nic wspólnego z duchem sportowej rywalizacji. Chodzi raczej o zabieg czysto polityczny, mający na celu zwiększenie swojej strefy wpływów w basenie Morza Czarnego, a więc de facto terenów Azji Mniejszej (w tym Syrii). Tym samym Amerykanie pod kostiumem niewinnej owieczki chcą ukryć wilczy ogon. Robią to jednak na tyle „czytelnie”, że najprawdopodobniej ich plany spalą na panewce.

Przewiduję, że w miarę zbliżania się ceremonii otwarcia IO w Sochi, nastąpi mniejsza lub większa eskalacja informujących o zagrożeniach atakami terrorystycznymi podczas trwania turnieju. Nie doprowadzą one jednak do żadnych wiążących decyzji ze strony organizatorów. Co więcej, nie wydaje mi się również prawdopodobne żeby w ogóle doszło do zakłócenia „olimpijskiego spokoju”. Skąd ta pewność?

Dzięki patronatowi, jaką nad imprezą objął Władimir Putin. Prezydent Rosji ma świadomość, że w lutym, oczy dużej części świata będą zwrócone nie tylko w kierunku sportowych aren, ale także na jego ręce. Wie, że każde niepowodzenie organizacyjne, zostanie w zachodnich mediach przedstawione, jako jego osobista porażka. Dlatego właśnie zrobi wszystko, żeby zapewnić odpowiednio wysoki poziom bezpieczeństwa. W związku z tym każdy, nawet najmniejszy przejaw agresji zostanie przez niego stłumiony natychmiast z całą stanowczością. Mają tego zapewne świadomość członkowie ruchów separatystycznych, których ewentualny atak spotka się z wielokrotnie większą odpowiedzią Moskwy.

piątek, 20 grudnia 2013

Dobre chęci to za mało. Potrzebne są warunki, których aktualnie brakuje.

Foto: Tomasz Sowa


Mimo, że hokejem w wydaniu polskim interesuje się już od jakiegoś czasu, przez jego większość moja fascynacja skupiona była głównie wokół 3 zawodników: Mariusza Czerkawskiego, Krzysztofa Oliwy i Wojtka Wolskiego. Graczy tych kojarzyłem z resztą nie z rodzimą ligą a ich występami w NHL. Pierwszy, wieloletni hokeista „Wyspiarzy” z Nowego Jorku, załapał się nawet w 2000 roku do meczu gwiazd, drugi należał do czołowych rozrabiaków kanadyjsko-amerykańskich lodowisk, trzeci z kolei przez pewien czas grał u boku Alexa Ovechkina po przejściu z Florida Panthers do Washington Capitals. Nie oznacza to oczywiście, że w międzyczasie nie oglądałem spotkań reprezentacji narodowej. Z tym, że muszę tutaj od razu zaznaczyć, iż mój pozytywny stosunek do jej występów, malał wprost proporcjonalnie do liczby porażek, które ponosiła.

Będąc ostatnio na fali sportowego patriotyzmu (o którego lokalnej wersji pisałem tutaj), postanowiłem jednak bliżej przyjrzeć się hokejowi na rodzimym podwórku. Okazja ku temu nadarzała się znakomita – mistrzostwa świata Dywizji IA do lat 20 w Sanoku, której stawką był awans do mistrzostw świata elity. Zważywszy, że turniej odbywał się na naszych ziemiach, po cichu liczyłem na to, uda się zobaczyć starcia Polaków na żywo w ogólnopolskiej telewizji. Okazało się, że spośród 5 spotkań, bezpośrednia transmisja zostanie przeprowadzona tylko z 2 ostatnich. Miałem natomiast wrażenie, że newsy na temat rozgrywek, o których mowa, nie istniały w serwisach sportowych, niezależnie od stacji. Wyjątek stanowił jedynie internetowy kanał Małopolska TV. Plusem takiej sytuacji można uznać fakt nie dmuchania balonika sukcesu, co dzieje się u nas nagminnie przy okazji każdej większej imprezy sportowej, oraz zdjęcie presji z młodych hokeistów. Tymczasem, dlaczego w ogóle zrezygnowano z podania o niej wzmianki, tego zrozumieć już nie mogę. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że hokej w Polsce nigdy nie będzie tak popularny, chętnie oglądany i przynoszący takich zysków, jak np. w Rosji czy Kanadzie, ale uważam, iż oglądanie meczów „na żywo” ma w sobie i tak więcej sensu, niż po raz n-ty gapienie się na powtórki Ligi Mistrzów.

Z braku innych możliwości, śledziłem więc występy naszych zawodników w Internecie, głównie z relacji tekstowych (wówczas nie wiedziałem jeszcze o serwisie Małopolska TV). Niestety tekst, nawet ten najlepiej napisany, nie odda w pełni tego, co wydarzyło się na lodowisku. Nie pokaże dramaturgii, walki i zaciętości w taki sposób, w jaki uczyni to przekaz audiowizualny. W związku z tym, z nieukrytą radością czekałem na czwartkową telewizyjną transmisję meczu Polaków z Białorusinami. Mój optymistyczny nastrój, skutecznie zakłócały jednak doniesienia z sieci, informujące o nienajlepszej grze młodej kadry, która przegrała 3 poprzednie spotkania, kolejno: 0:5 z Łotwą, 2:4 z Danią i 2:3 po rzutach karnych ze Słowenią.

Przed spotkaniem Białorusią sytuacja Polaków w grupie nie dawała już szans na awans. Mając tego świadomość, oczekiwałem od naszych hokeistów gry na pełnym luzie. Liczyłem też, że po 3 porażkach, stan sportowej złości osiągnie zenit i nie dadzą się łatwo sprowadzić do parteru. Jakże srogo się zawiodłem… Dominacja Białorusinów w tym pojedynku nie podlegała żadnej dyskusji. Polacy walczyli dzielnie, ale wyraźnie ustępowali rywalom umiejętnościami – głownie jazdą na łyżwach i szybkiego operowania krążkiem. Ponadto popełniali błędy w defensywie, a ich poczynania ofensywne również pozostawiały sporo do życzenia. Podobnie z resztą, jak gra w przewadze. W oczy raziła chaotyczność a także, znane z piłki nożnej, podania „do nikogo”, po których goście wyprowadzali groźne kontry. Wszystko to sprawiło, że po 60 minutach pojedynku, najlepszym Polskim zawodnikiem był… bramkarz David Zabolotny. Gdyby nie jego wysoka dyspozycja, mniemam, iż skończyłoby się wyżej niż 1:5.

W sobotę na otarcie łez, nasi młodzi reprezentanci zagrają z Austrią. Nie zmieni to jednak faktu, że po raz kolejny w tym roku, polski sport drużynowy poniósł porażkę. Na początku września w słoweńskim Eurobaskecie zawiedli koszykarze, 2 tygodnie później szansę na medal mistrzostw europy pogrzebali siatkarze, w połowie października do grona przegranych dołączyli piłkarze. Teraz niechlubne grono poszerzyło się o kadrę u-20 hokeistów. Ich z resztą szkoda mi najbardziej i to nie tylko ze względu na wiek.

Pół roku temu czytałem bowiem w prasie, że reprezentacja (seniorów) Polski w hokeju, była w stanie rywalizować ze Szwecją, Finlandią, czy Szwajcarią. Zachwyt i duma szybko przeradzały się w nostalgiczny żal, gdy orientowałem się, że przeglądam archiwalne numery gazet z lat 30, 40 i 50. Należeliśmy wówczas do hokejowej elity. Podobnie z resztą, jak we wczesnych latach 70, kiedy po wspaniałym boju potrafiliśmy pokonać nawet naszpikowany gwiazdami Związek Radziecki (wygrana 6:4 w MŚ w 1976 roku w Katowicach). Wspominam o tym, aby zwrócić uwagę, iż pomimo pięknych tradycji w tej dyscyplinie: dwukrotne srebrny medal mistrzostw Europy – w Budapeszcie (1929) i Krynicy-Zdroju (1931), obecna kondycja polskiego hokeja, czy to na szczeblu seniorskim, czy juniorskim, popada w coraz większą stagnację.

Dlaczego? Przyczynę upatrywałbym w 3 czynnikach. Po pierwsze poprawie sytuacji nie sprzyja klimat społeczny. Rodzicom łatwiej jest wysłać dzieci na treningi piłki nożnej, siatkówki lub pływania, bo w porównaniu z hokejem, nakłady wydają się relatywnie niewielkie. Ten ostatni wydaje się również niezbyt popularnym sportem w Polsce. Tym samym nie generując wysokich zysków, nie zachęca do inwestycji w niego ludzi biznesu.

Po wtóre, na kształt obecnego stanu rzeczy ma wpływ brak odpowiedniego zaplecza infrastrukturalnego. Budowane w ostatnich latach hale widowiskowo-sportowe, powstają głównie z myślą o drużynach siatkarskich i koszykarskich, rywalizujących na najwyższym stopniu rozgrywek krajowych, a nierzadko również aspirujących do gry w europejskich pucharach. Co tydzień odwiedzają je rzesze wiernych fanów, co klubowi przynosi popularność i zyski, których część, w ramach użytkowania obiektu, zasila później miejską kasę. Zawodnicy mają gdzie grać, miasto wychodzi na swoje i obie strony są zadowolone. W przypadku hokeja sytuacja wygląda zgoła inaczej. Przy braku sukcesów sportowych oraz niskiej frekwencji na trybunach, miastom zwyczajnie nie opłaca się porywać na nierentowne przedsięwzięcie. Dlatego woli wybudować kolejną pływalnię, z której skorzysta więcej ludzi, przynosząc mu większe wpływy aniżeli utworzenie lodowiska. W efekcie młodzi hokeiści nie mają gdzie trenować i porzucają swoją pasję na rzecz innej, lub w miarę możliwości, wyjeżdżają do większych ośrodków, które są w stanie zapewnić im odpowiednie warunki.

Po trzecie w końcu, za kondycję polskiego hokeja w sposób pośredni odpowiadają media. Te zaś funkcjonując na bezwzględnym rynku promują treści, zapewniające stacjom jak największą oglądalność (a więc de facto wpływy od reklamodawców). Aktualnie sportem, którzy przyciąga przed ekrany telewizorów najwięcej kibiców jest piłka – kopana, rzucana lub uderzana (wykluczam tutaj cykliczne wielkie imprezy z udziałem naszych reprezentantów). Niszowy hokej nie ma zatem szans na przebicie się przez gąszcz medialnych przekazów, co z kolei odbija się na jego słabej popularności.

Mimo dość gorzkiej refleksji na temat polskiego hokeja, chciałbym jednak zakończyć ten spis optymistycznym akcentem. Dlatego też mam nadzieje, że nasi reprezentanci pójdą w przyszłości w ślady niedawnego kadrowicza, a podobnymi zagraniami, będą popisywali się nie tylko w meczach pokazowych, ale również w spotkaniach o stawkę.



wtorek, 17 grudnia 2013

Zabawy piłkarzy Borussi na Lazurowym Wybrzeżu, piłka błotna w Stambule i bezzębne „Smoki” w Madrycie – prolog fazy grupowej Ligi Mistrzów (część II)

Znamy już wszystkie zespoły, które wiosną zagrają w 1/8 piłkarskiej Ligi Mistrzów. Zawodnikom pozostaje teraz na najbliższy czas skupić się na rozgrywkach krajowych – lidze oraz pucharach. Kibicom zaś, oglądanie powtórek, skrótów, a także oczekiwanie na nadejście lutego, miesiąca, w którym karuzela Champions League ruszy na nowo. Zanim jednak to nastąpi, zapraszam do lektury relacji ze środowych spotkań.

Przeglądając tabele przed decydującymi starciami, najciekawiej zapowiadała się rywalizacja w grupie F, w której o awans do dalszych gier walczyły zespoły Napoli i Borussi Dortmund. Neapolitańczycy podejmowali u siebie lidera, fantastycznie grającą drużynę Arsenalu, która z racji zapewnienia sobie miejsca w 1/8 przed 2 tygodniami, walczyła już tylko o rozstawienie w losowaniu.

Foto: uefa.com

Spotkanie na gorącym stadionie Św. Pawła od początku toczone było w szybkim tempie. Gospodarze, nie zamierzali oddawać swojego losu przypadkowi, dlatego niemal od razu po pierwszym gwizdku, solidnie wzięli się do pracy, raz za razem atakując bramkę Wojciecha Szczęsnego. Próbowali zwłaszcza Goran Pandev i Gonzalo Higuain. Sporo zamieszania w szeregach „Kanonierów” robili także Jose Callejon, a także Dries Mertens. Podopieczni Arsene’a Wengera nie mając presji zwycięstwa, skupili się głównie na neutralizacji ofensywnych poczynań Włochów, dokładając do tego szybkie kontry, w których ochotę do gry przejawiali zwłaszcza Mesut Özil, Santi Cazorla oraz Olivier Giroud. Mimo to, w pierwszej połowie, kibice zgromadzeni na obiekcie Napoli, bramek się nie doczekali. Wynik meczu otworzył dopiero w 73 minucie Gonzalo Higuain. Zwietrzywszy doskonałą okazję zespół Waltera Mazzarri’ego, znając zapewne korzystne wówczas wieści z Marsylii, jeszcze mocniej podkręcili tempo. Zwieńczeniem ich starań była bramka na 2:0, którą w doliczonym czasie gry strzelił aktywny tego wieczora Jose Callejon. Niestety trafienie byłego zawodnika Realu Madryt okazało się pożegnalnym golem Neapolitańczyków w tej edycji Ligi Mistrzów.

Foto: uefa.com

Ich marzenia o awansie do kolejnej rundy przekreślił bowiem w 87 minucie meczu w Marsylii Kevin Grosskreutz, który szczęśliwym strzałem z 16 metrów pokonał Steve’a Mandandę. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że wynik 1:2 dla podopiecznych Jürgena Kloppa to najmniejszy wymiar kary, jaki mógł spotkać środowego wieczora Francuzów. Borussia dominowała na boisku przez całe spotkanie. W ich ataki, poza bramkarzem zaangażowany był niemal cały zespół. Miejscami odnosiłem nawet wrażenie, że oglądam gierkę treningową, podczas której Lewandowski i spółka grają w dziada z bezradną ekipą Elie Baup’a. Wicemistrz Niemiec z ubiegłego sezonu pokazał tym samym, że potrafi wygrywać z nożem na gardle. Dzięki zwycięstwu we Francji i jednoczesnej przegranej Arsenalu, piłkarze BVB zajęli ostatecznie 1 miejsce w grupie F. Grupie, w której dodajmy, 3 drużyny uzbierały po 12 punktów, a o wyjściu z niej zadecydowały różnice w strzelonych golach.
  
Foto: uefa.com


 Ogromnych emocji dostarczył także przełożony mecz Galatasaray’u z Juventusem. Po raz kolejny jednak to nie poziom widowiskowej gry mną wstrząsnął, a ponownie stan boiska. Po niezrozumiałej decyzji odnośnie przesunięcia spotkania z wtorku na środę (o której pisałem tutaj), miałem nadzieję, że następnego dnia zobaczę solidnie przygotowaną murawę, na której zawodnicy jednej i drugiej drużyny zaprezentują pełnię swoich umiejętności. Okazało się, że „zamienił stryjek siekierkę na kijek”, bo płyta stadionu wyglądała gorzej niż poprzednio. Śnieg co prawda zniknął, ale jego miejsce zajęły ogromne kałuże i błoto, w którym, może za wyjątkiem boków, praktycznie nie było mowy o grze. Prawdziwy dramat panował w okolicach środka pola, które wyglądało, jakby przed momentem, przejechał po nim ciągnik, pozostawiając po sobie wyraźne płaty ziemi. W perspektywy telewizora starcie na Türk Telekom Arena przypominało bardziej rozgrywki piłki błotnej aniżeli pojedynek Ligi Mistrzów.

Jestem zdziwiony, w jak lekceważący sposób organizatorzy podeszli do przygotowania płyty boiska na jedno z kluczowych spotkań drużyny. Mając kilkanaście godzin na stworzenie zawodnikom odpowiednich warunków do gry, jedynie im zaszkodzono. Nie wierzę, że niewykonalnym zadaniem było zatrudnienie kilkudziesięciu osób, które uzbrojone w szerokie szczotki, skutecznie wymiotłyby śnieg za boczną linię boiska. Poprzedniego dnia w nieporównywalnie krótszym czasie udało się doprowadzić do stanu używalności jedno pole karne. W środę, murawa obiektu mistrza Turcji, w porównaniu z tą obecną na stadionie poznańskiego Lecha, na który narzeka ostatnio coraz więcej entuzjastów rodzimej Ekstraklasy, wyglądała jak duży Fiat w zestawieniu z Audi.

Należy przy tym dodać, że powyższa sytuacja nie zdarzyła się w Stambule po raz pierwszy. W zeszłym roku na fatalne warunki na Türk Telekom Arena skarżyli się bowiem gracze rumuńskiego CRF Cluj. Jak więc widać, tureccy włodarze Galatasaray’u, nie wyciągnęli żadnych wniosków, ponownie skazując nie tylko swój zespół, ale również drużynę gości, na walkę w realiach dalekich od jakichkolwiek standardów europejskich. Ostatecznie próbę sił lepiej znieśli gospodarze, którym awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów zapewnił duet Drogba-Sneijder. Pierwszy wygrał w polu karnym starcie o górną piłkę, zgrał do Holendra, a ten płaskim strzałem w długi róg pokonał Gianluigiego Buffona. Podopieczni Roberto Manciniego grają zatem dalej, mnie jednak pozostał po tym spotkaniu wyraźny niesmak i pytanie, czemu w obliczu tak skandalicznego stanu boiska w środę, nie zdecydowano się kontynuować gry dzień wcześniej.
  
Foto: uefa.com

 Bitwa o 1/8 Champions League rozegrała się także w Mediolanie, gdzie Milan podejmował drużynę Ajaxu, zmotywowaną wypunktowaniem przed 2 tygodniami samej Barcelony. Zespół Franka de Boera by zapewnić sobie grę na wiosnę potrzebował zwycięstwa, co zwiastowało walkę do ostatniej minuty. Dodatkowego smaczku meczowi dodawał fakt, iż poprzednie spotkanie pomiędzy obiema ekipami, zakończyło się w atmosferze skandalu związanego z wyrównującym golem z rzutu karnego Mario Balotelliego, strzelonym w ostatnich sekundach pojedynku.

Tym razem decydująca na przebieg gry okazała się czerwona kartka dla Riccardo Montolivo, którą pomocnik „Rossonerich” otrzymał w 22 minucie za bezmyślny faul na Christianie Poulsenie. Od tego czasu pojedynek toczył się już praktycznie do jednej bramki. Goście z Amsterdamu ruszyli do ataku, natomiast gospodarze skupili się na obronie bezbramkowego wyniku. Ajax’owi nie można było odmówić chęci. Kilka razy wydawało się nawet, że bramka na wagę awansu wisi w powietrzu, jednak ostatecznie Lasse Schøne i spółka zdołali jedynie powybijać szyby w autobusie postawionym przez piłkarzy Milanu, który po końcowym gwizdku zachował stabilność.
 
Foto: uefa.com


 Szansę gry w następnej rundzie Ligi Mistrzów mieli przed ostatnią kolejką także zawodnicy FC Porto. Czekało ich natomiast trudne zadanie, mianowicie zatrzymanie na Vicente Calderon, będących aktualnie na fali piłkarzy Atletico Madryt i nadzieja, że Zenitowi nie powiedzie się w Austii. Portugalczycy przed startem rozgrywek rozpatrywani byli, jako główni faworyci do awansu z grupy F. Tymczasem słaba postawa zespołu, nie tylko w meczach u siebie: remis z Austrią Wiedeń 1:1, przegrana 0:1 z Zenitem i Atletico 1:2, ale także na wyjeździe: wymęczona wygrana w 1:0 w Wiedniu i remis w Petersburgu (1:1), sprawiła, że po 5 seriach gier „Smoki” zgromadziły zaledwie 5 punktów.

 Spotkanie w stolicy Hiszpanii również nie rozpoczęło się dla nich dobrze. Zanim jeszcze piłkarze obydwu drużyn zdążyli się porządnie rozgrzać, na tablicy wyników widniało już 1:0 dla gospodarzy po golu w 14 minucie Raula Garcii. Okazja do wyrównania stanu gry przydarzyła się Portugalczykom niecały kwadrans później. Niestety rzutu karnego nie wykorzystał Josue. Sytuacja ta zemściła się jeszcze przed przerwą, kiedy swoje 4 trafienie w tej edycji Ligi Mistrzów, zaliczył dla drużyny Diego Simeone Diego Costa. Po przerwie rezultat nie uległ już zmianie. Piłkarze Porto starali się oczywiście atakować, jednak w ich gra była zbyt chaotyczna by zagrozić bramce Thibaut Courtois. Brakowało głównie kreatywności w rozegraniu i wykończenia z przodu. Obrona również nie stanowiła monolitu. Właściwie 3 ostatnie zarzuty towarzyszyły zespołowi „Smoków” przez całego rozgrywki i dlatego popisów m.in. Jacksona Martineza i Silvestre’a Vareli w wiosennych meczach Chamions League już nie zobaczymy. Zamiast tego, kibicom przyjdzie ekscytować się wyczynami Hulka, Arshavina i ich kolegów, którzy w ostatnim pojedynku niespodziewanie polegli w Wiedniu z Austrią aż 1:4.
 
Foto: uefa.com

Dalej grają także piłkarze Schalke, którzy na finiszu grupowych zmagań pokonali u siebie 2:0 ekipę FC Basel. Mecz rozpoczął się zgodnie z oczekiwaniami, od frontalnych ataków gospodarzy, natomiast dobrze ustawieni Szwajcarzy, skutecznie tonowali ich ofensywne zapędy. Niepewność w ich szeregach wkradła się dopiero po czerwonej kartce dla stopera Ivana Ivanova w 31 minucie spotkania. Po raz pierwszy skapitulowali oni jednak w drugiej połowie po uderzeniu Juliana Draxlera. Kropkę nad awansem graczy z Gelsenkirchen postawił w 57 minucie Joël Matip, chociaż bramka nie powinna zostać uznana, gdyż w momencie strzału na pozycji spalonej znalazło się aż 4 piłkarzy z Zagłębia Ruhry.

Dwa pozostałe środowe spotkania, mimo, iż dostarczyły niemałych emocji, okazały się w gruncie rzeczy przewidywalne. Chelsea dowiozła do końcowego gwizdka skromne 1:0 ze Steauą. Barcelona natomiast zgotowała swoim kibicom prawdziwą goleadę, wygrywając Na Nou Camp aż 6:1 z drużyną Celtic’u. Na szczególne wyróżnienie w tym meczu zasłużył sobie zwłaszcza Neymar, który popisał się hat-trickiem.

Tym samym poznaliśmy już wszystkie 16 zespołów, które za 2 miesięce zmierzą się ze sobą w 1/8 Champions League. Zestaw par wygląda następująco:

Schalke vs. Real Madryt; Manchester City vs. Barcelona; Olympiakos vs. Manchester United; Milan vs. Atletico; Bayer vs. PSG, Galatasaray vs. Chelsea; Zenit vs. BVB, Arsenal vs. Bayern.

Nie ulega zatem wątpliwości, że piłkarska wiosna maluje się w kolorowych barwach.