wtorek, 3 grudnia 2013

Leśnik-Rossa Manowo - przykład, że na peryferiach futbolu nie musi być nudno


Oglądając mecze polskiej ligi nie mam jakiś wygórowanych oczekiwań. Nie wymagam technicznej wirtuozerii, barcelońskiej tiki-taki, dryblingów a’la Rolandinho czy też strzałów w stylu Zlatana Ibrahimovica. Świadomy poziomu rodzimej piłki, na ogół zadowalam się widząc na twarzach zawodników zaangażowanie, walkę i chęć zwycięstwa. Potrafię przymknąć oko na błędy w ustawieniu, niedokładne podania, wątpliwej jakości uderzenia czy też rozmaite kiksy, doceniając w tym czasie kibicowskie oprawy i doping przez pełne 90 minut. Owszem, zdarzają się zagrania magiczne: komuś uda się podać do partnera z piętki, bramkarz końcami palców sparuje piłkę „nie do obrony” na rzut rożny, skrzydłowy efektownym zwodem ośmieszy obrońcę drużyny przeciwnej, ktoś inny huknie z dystansu, ściągając z okienka bramki pajęczynę. Niemniej, należy je traktować, jako miłe akcenty nadające koloryt poszczególnym spotkaniom.

Dotychczas moje zainteresowanie polską piłką klubową oscylowało głównie wokół Ekstraklasy. Wiedzę na temat rozgrywek I ligi ograniczałem do sprawdzenia cotygodniowych wyników oraz do oglądania w Internecie ładniejszych bramek, rzadziej pomeczowych wywiadów i sprawozdań. Niższe klasy, przy najmniej jeżeli chodzi o pojedynki w regionie, traktowałem natomiast zupełnie po macoszemu. Wiedziałem kto z kim, ale już do rezultatów, strzelców bramek czy dyspozycji drużyn, nie przywiązywałem praktycznie żadnej wagi. Taki stan trwał do 16 listopada br., kiedy to poczułem przypływ lokalnego patriotyzmu i postanowiłem wybrać się na mecz zespołu z pobliskiego miasta, Gwardii Koszalin. Nadarzająca się okazja była tym większa, iż do końca rundy jesiennej pozostały zaledwie 2 spotkania. Szybki rzut oka na tabelę i terminarz – 25 pkt. po 15 seriach gier, miejsce w okolicach środka stawki III ligi bałtyckiej. Bez rewelacji, ale strata do pierwszej trójki niewielka, a w najbliższej perspektywie nadchodzące starcie z zaprzyjaźnioną Arką II Gdynia.

Samo spotkanie nie zachwyciło. Gra piłkarzy obu drużyn wpisała się idealnie w aurę tego listopadowego wczesnego popołudnia. Miejscami ktoś zrobił trochę wiatru na skrzydle, przez większą część meczu, wydarzenia boiskowe toczyły się natomiast w środku pola. W oczy raziła niedokładność, głownie zbyt mocne podania i błędy w przyjęciu piłki, które po części można usprawiedliwiać mokrą murawą. Mimo tych mankamentów zawodnikom nie można było odmówić chęci i zaangażowania.

Ten mecz zapamiętam jednak nie z powodu porażki (gwardziści ulegli Arce 0:2), a przez refleksje dotyczące koszalińskiego stadionu. Czułem smutek patrząc, jak jedna z większych piłkarskich aren sportowych w regionie, pamiętająca zwycięstwa Gwardii z Pogonią Szczecin czy też Górnikiem Zabrze w latach siedemdziesiątych, coraz bardziej niszczeje. Wszędobylskie chwasty, zarośnięta bieżnia i wymagające gruntownej renowacji trybuny i krzesełka, tak wygląda szara rzeczywistość obiektu przy ulicy Fałata 34. Co gorsze, prognozy na przyszłość nie są optymistyczne. Miasta nie stać na finansowe wspomaganie trzech klubów. Wypada bowiem zaznaczyć, że obok Gwardii, w Koszalinie funkcjonuje również KKPN Bałtyk, a także grający w Basket Lidze, AZS. Ten ostatni wydaje się największym beneficjentem miejskich funduszy inwestowanych w lokalny sport. Akademicy swoje spotkania rozgrywają w nowej hali sportowo-widowiskowej, oddanej do użytku we wrześniu 2011 roku, a w zeszłym sezonie wywalczyli najwyższe w swojej historii 3 miejsce w najwyższej koszykarskiej klasie rozgrywkowej, dochodząc jednocześnie do finału Pucharu Polski, w którym musieli uznać wyższość sopockiego Trefla. Owszem, można powiedzieć, że przecież pieniądze nie grają. Rzeczywistość jednak wygląda tak, że o najwyższe laury rywalizują przeważnie czołowi potentaci, podczas gdy finansowym „kopciuszkom” pozostaje walka o środkowe miejsca w tabeli.
               
Tydzień później, zdecydowałem się udać się do podkoszalińskiego Manowa na ostatni mecz rundy jesiennej III ligi. Jako, że w głowie cały czas powracały obrazy stadionu Gwardii, postanowiłem porównać, jak wypadnie przy nim obiekt Leśnika-Rossy. W „badaniu” chciałem zwrócić uwagę nie tylko na wygląd zewnętrzny, ale również na otoczkę wokół samego spotkania. Przed meczem poszperałem trochę w sieci i odkryłem, iż w połowie lipca 2013 br. świeżo wyremontowane boisko zostało oddane do użytku, a pierwszym rywalem manowian byli… właśnie gwardziści. W obliczy powyższych informacji „test” spalił na panewce, ja z kolei poczułem narastającą ciekawość tego, co miało niebawem nastąpić.
               
Przyznam, że nowy stadion w Manowie zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Miło było zająć miejsce na zadaszonej trybunie usytuowanej na wysokości środka boiska, mając świadomość, że nawet gdyby za chwilę nastąpiło oberwanie chmury, ta uchroni mnie przed deszczem. Vis-a-vis znajdował się spory budynek z miejscami przeznaczonymi dla komentatora (u góry) i szatniami dla zawodników (na dole), na zaś nim widniał elektroniczny zegar. Murawa wyglądała na równą i zadbaną, co stwarzało możliwości szybkiej wymiany piłek po ziemi. Za bramkami usytuowano, znane ze szkolnych boisk „piłkołapy”. Warto wspomnieć też o przylegającej do pola gry sali gimnastycznej, którą zdobił duży zielony szalik z żółto-czarnymi barwami klubu.
               
Najbardziej na plus zaskoczyła mnie jednak otoczka wokół meczu. Tuż obok głównego wejścia ustawiono stoisko, w którym każdy mógł nabyć kawałek domowej roboty ciasta oraz kubek gorącej kawy lub herbaty. Pomyślano nawet o szczególnie głodnych fanach, na których czekały pieczone na grillu kiełbaski. Wszystko to za symboliczną kwotę – 2, 3 PLN. Nieco drożej wyceniono natomiast klubowe szale (25 PLN), które w porównaniu do stadionu Gwardii, na obiekcie Leśnika-Rossy można było kupić bez problemu. Oczywiście zagorzały piłkarski kibic mógłby odpowiedzieć, że podczas spotkania najważniejszy jest doping, którego w Manowie zabrakło. Przypominam jednak, że rzecz dotyczy III ligi, a więc IV klasy rozgrywkowej, czyli powiedzmy sobie otwarcie, poziomu pół-amatorskiego, gdzie tylko kilku zawodników przebije się wyżej. Przeważająca większość gra tutaj dla przyjemności, własnej i lokalnej społeczności. Zarówno jedni i drudzy nie liczą na zdobycie mistrzostwa Polski czy też wywalczenie awansu do Ligi Mistrzów. Mniemam, że świadomi swojego miejsca w szeregu, po prostu czerpią radość i ekscytację z kolejnego spotkania swojej drużyny. Wszystkie te emocje malowały się na twarzach manowian, którzy na stadion, nierzadko przychodzili całymi rodzinami. W związku z powyższym, mogę przymknąć oko na brak przyśpiewek i efektownych opraw, a w zamian za to docenić fakt, że mecz miał znamiona gminnego festynu, na którym ktoś rozdał w przerwie dzieciom cukierki, inny przyniósł termos z gorącą wodą, następny przypilnował przekąsek na grillu, a kolejny, ku uciesze najmłodszych, przebrał się za czaplę – maskotkę zespołu.
               
Żeby jednak nie popadać w hurraoptymizm należy powiedzieć o kilku mankamentach, których organizatorom nie udało się ominąć. Do tych bez wątpienia trzeba zaliczyć brak toalet. Jeden stojący poza obiektem toi-toi to za mało jak na obiekt, mogący pomieścić ponad 500 osób. Kolejną sprawą jest brak chodnika i ściśle wyznaczonego parkingu dla samochodów wokół stadionu. W słoneczne dni większego problemu nie ma, kiedy natomiast grunt zostanie zroszony, miejscami tworzą się kałuże, które z połączeniu z grząską trawą, po pierwsze nie wyglądają dobrze na tle wyremontowanego boiska, po wtóre uniemożliwiają stabilne poruszanie się. Na koniec wypada wspomnieć o sektorze kibiców gości. Zwykle stanowi on specjalnie wydzieloną część trybun. Tymczasem w Manowie został od nich dość znacznie odizolowany. Co więcej zasiadający w nim kibice, mają wątpliwą przyjemność oglądania meczu… przez kratkę. Wygląda to trochę tak, jakby patrzeć na coś zasłoniwszy sobie wcześniej oko. Niby wszystko widać, a jednak coś nie gra. Rozumiem oczywiście względy bezpieczeństwa, aczkolwiek mam wrażenie, że w tym przypadku do sprawy podeszło się zbyt rygorystycznie.
               
Reasumując, uważam czas spędzony w Manowie za cenne i przyjemne doświadczenie. Miło było zobaczyć, jak piłka nożna potrafi integrować i skłaniać do współpracy członków lokalnej społeczności. Zobaczyć w ich oczach radość i poruszenie. Mimo, że mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym, stadion opuszczałem z uśmiechem na twarzy. Żałowałem jedynie, że nie zabrałem ze sobą aparatu, czy też nawet telefonu, by jeszcze bardziej uwiarygodnić słowa powyższego wpisu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz