Oglądając
mecze polskiej ligi nie mam jakiś wygórowanych oczekiwań. Nie wymagam
technicznej wirtuozerii, barcelońskiej tiki-taki, dryblingów a’la Rolandinho
czy też strzałów w stylu Zlatana Ibrahimovica. Świadomy poziomu rodzimej piłki,
na ogół zadowalam się widząc na twarzach zawodników zaangażowanie, walkę i chęć
zwycięstwa. Potrafię przymknąć oko na błędy w ustawieniu, niedokładne podania, wątpliwej
jakości uderzenia czy też rozmaite kiksy, doceniając w tym czasie kibicowskie
oprawy i doping przez pełne 90 minut. Owszem, zdarzają się zagrania
magiczne: komuś uda się podać do partnera z piętki, bramkarz końcami
palców sparuje piłkę „nie do obrony” na rzut rożny, skrzydłowy efektownym
zwodem ośmieszy obrońcę drużyny przeciwnej, ktoś inny huknie z dystansu,
ściągając z okienka bramki pajęczynę. Niemniej, należy je traktować, jako miłe
akcenty nadające koloryt poszczególnym spotkaniom.
Dotychczas
moje zainteresowanie polską piłką klubową oscylowało głównie wokół Ekstraklasy.
Wiedzę na temat rozgrywek I ligi ograniczałem do sprawdzenia cotygodniowych
wyników oraz do oglądania w Internecie ładniejszych bramek, rzadziej
pomeczowych wywiadów i sprawozdań. Niższe klasy, przy najmniej jeżeli chodzi o
pojedynki w regionie, traktowałem natomiast zupełnie po macoszemu. Wiedziałem
kto z kim, ale już do rezultatów, strzelców bramek czy dyspozycji drużyn, nie
przywiązywałem praktycznie żadnej wagi. Taki stan trwał do 16 listopada br.,
kiedy to poczułem przypływ lokalnego patriotyzmu i postanowiłem wybrać się na
mecz zespołu z pobliskiego miasta, Gwardii Koszalin. Nadarzająca się
okazja była tym większa, iż do końca rundy jesiennej pozostały zaledwie 2
spotkania. Szybki rzut oka na tabelę i terminarz – 25 pkt. po 15 seriach gier,
miejsce w okolicach środka stawki III ligi bałtyckiej. Bez rewelacji, ale
strata do pierwszej trójki niewielka, a w najbliższej perspektywie
nadchodzące starcie z zaprzyjaźnioną Arką II Gdynia.
Samo
spotkanie nie zachwyciło. Gra piłkarzy obu drużyn wpisała się idealnie
w aurę tego listopadowego wczesnego popołudnia. Miejscami ktoś zrobił
trochę wiatru na skrzydle, przez większą część meczu, wydarzenia boiskowe
toczyły się natomiast w środku pola. W oczy raziła niedokładność, głownie zbyt
mocne podania i błędy w przyjęciu piłki, które po części można
usprawiedliwiać mokrą murawą. Mimo tych mankamentów zawodnikom nie można było
odmówić chęci i zaangażowania.
Ten
mecz zapamiętam jednak nie z powodu porażki (gwardziści ulegli Arce 0:2), a
przez refleksje dotyczące koszalińskiego stadionu. Czułem smutek patrząc, jak jedna
z większych piłkarskich aren sportowych w regionie, pamiętająca zwycięstwa
Gwardii z Pogonią Szczecin czy też Górnikiem Zabrze w latach siedemdziesiątych,
coraz bardziej niszczeje. Wszędobylskie chwasty, zarośnięta bieżnia
i wymagające gruntownej renowacji trybuny i krzesełka, tak wygląda szara
rzeczywistość obiektu przy ulicy Fałata 34. Co gorsze, prognozy na przyszłość
nie są optymistyczne. Miasta nie stać na finansowe wspomaganie trzech klubów.
Wypada bowiem zaznaczyć, że obok Gwardii, w Koszalinie funkcjonuje również KKPN
Bałtyk, a także grający w Basket Lidze, AZS. Ten ostatni wydaje się największym
beneficjentem miejskich funduszy inwestowanych w lokalny sport. Akademicy
swoje spotkania rozgrywają w nowej hali sportowo-widowiskowej, oddanej do
użytku we wrześniu 2011 roku, a w zeszłym sezonie wywalczyli
najwyższe w swojej historii 3 miejsce w najwyższej koszykarskiej klasie
rozgrywkowej, dochodząc jednocześnie do finału Pucharu Polski, w którym musieli
uznać wyższość sopockiego Trefla. Owszem, można powiedzieć, że przecież
pieniądze nie grają. Rzeczywistość jednak wygląda tak, że o najwyższe
laury rywalizują przeważnie czołowi potentaci, podczas gdy finansowym
„kopciuszkom” pozostaje walka o środkowe miejsca w tabeli.
Tydzień
później, zdecydowałem się udać się do podkoszalińskiego Manowa na ostatni mecz
rundy jesiennej III ligi. Jako, że w głowie cały czas powracały obrazy stadionu
Gwardii, postanowiłem porównać, jak wypadnie przy nim obiekt Leśnika-Rossy. W „badaniu”
chciałem zwrócić uwagę nie tylko na wygląd zewnętrzny, ale również na otoczkę
wokół samego spotkania. Przed meczem poszperałem trochę w sieci
i odkryłem, iż w połowie lipca 2013 br. świeżo wyremontowane boisko
zostało oddane do użytku, a pierwszym rywalem manowian byli… właśnie
gwardziści. W obliczy powyższych informacji „test” spalił na panewce, ja z kolei
poczułem narastającą ciekawość tego, co miało niebawem nastąpić.
Przyznam,
że nowy stadion w Manowie zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Miło było
zająć miejsce na zadaszonej trybunie usytuowanej na wysokości środka boiska,
mając świadomość, że nawet gdyby za chwilę nastąpiło oberwanie chmury, ta
uchroni mnie przed deszczem. Vis-a-vis znajdował się spory budynek z miejscami
przeznaczonymi dla komentatora (u góry) i szatniami dla zawodników (na dole), na
zaś nim widniał elektroniczny zegar. Murawa wyglądała na równą i zadbaną,
co stwarzało możliwości szybkiej wymiany piłek po ziemi. Za bramkami usytuowano,
znane ze szkolnych boisk „piłkołapy”. Warto wspomnieć też o przylegającej
do pola gry sali gimnastycznej, którą zdobił duży zielony szalik z
żółto-czarnymi barwami klubu.
Najbardziej
na plus zaskoczyła mnie jednak otoczka wokół meczu. Tuż obok głównego wejścia
ustawiono stoisko, w którym każdy mógł nabyć kawałek domowej roboty ciasta oraz
kubek gorącej kawy lub herbaty. Pomyślano nawet o szczególnie głodnych fanach, na
których czekały pieczone na grillu kiełbaski. Wszystko to za symboliczną kwotę
– 2, 3 PLN. Nieco drożej wyceniono natomiast klubowe szale (25 PLN), które
w porównaniu do stadionu Gwardii, na obiekcie Leśnika-Rossy można było
kupić bez problemu. Oczywiście zagorzały piłkarski kibic mógłby odpowiedzieć,
że podczas spotkania najważniejszy jest doping, którego w Manowie
zabrakło. Przypominam jednak, że rzecz dotyczy III ligi, a więc IV klasy
rozgrywkowej, czyli powiedzmy sobie otwarcie, poziomu pół-amatorskiego, gdzie
tylko kilku zawodników przebije się wyżej. Przeważająca większość gra tutaj dla
przyjemności, własnej i lokalnej społeczności. Zarówno jedni i drudzy nie liczą
na zdobycie mistrzostwa Polski czy też wywalczenie awansu do Ligi Mistrzów.
Mniemam, że świadomi swojego miejsca w szeregu, po prostu czerpią radość i
ekscytację z kolejnego spotkania swojej drużyny. Wszystkie te emocje malowały
się na twarzach manowian, którzy na stadion, nierzadko przychodzili całymi
rodzinami. W związku z powyższym, mogę przymknąć oko na brak przyśpiewek i
efektownych opraw, a w zamian za to docenić fakt, że mecz miał
znamiona gminnego festynu, na którym ktoś rozdał w przerwie dzieciom cukierki,
inny przyniósł termos z gorącą wodą, następny przypilnował przekąsek na
grillu, a kolejny, ku uciesze najmłodszych, przebrał się za czaplę – maskotkę
zespołu.
Żeby
jednak nie popadać w hurraoptymizm należy powiedzieć o kilku mankamentach,
których organizatorom nie udało się ominąć. Do tych bez wątpienia trzeba
zaliczyć brak toalet. Jeden stojący poza obiektem toi-toi to za mało jak na
obiekt, mogący pomieścić ponad 500 osób. Kolejną sprawą jest brak chodnika i
ściśle wyznaczonego parkingu dla samochodów wokół stadionu. W słoneczne dni
większego problemu nie ma, kiedy natomiast grunt zostanie zroszony, miejscami
tworzą się kałuże, które z połączeniu z grząską trawą, po pierwsze nie
wyglądają dobrze na tle wyremontowanego boiska, po wtóre uniemożliwiają
stabilne poruszanie się. Na koniec wypada wspomnieć o sektorze kibiców gości.
Zwykle stanowi on specjalnie wydzieloną część trybun. Tymczasem w Manowie
został od nich dość znacznie odizolowany. Co więcej zasiadający w nim kibice,
mają wątpliwą przyjemność oglądania meczu… przez kratkę. Wygląda to trochę tak,
jakby patrzeć na coś zasłoniwszy sobie wcześniej oko. Niby wszystko widać, a
jednak coś nie gra. Rozumiem oczywiście względy bezpieczeństwa, aczkolwiek mam
wrażenie, że w tym przypadku do sprawy podeszło się zbyt rygorystycznie.
Reasumując,
uważam czas spędzony w Manowie za cenne i przyjemne doświadczenie. Miło było
zobaczyć, jak piłka nożna potrafi integrować i skłaniać do współpracy członków
lokalnej społeczności. Zobaczyć w ich oczach radość i poruszenie. Mimo, że mecz
zakończył się wynikiem bezbramkowym, stadion opuszczałem z uśmiechem na twarzy.
Żałowałem jedynie, że nie zabrałem ze sobą aparatu, czy też nawet telefonu, by
jeszcze bardziej uwiarygodnić słowa powyższego wpisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz