Ostatnia
seria rozgrywek, niezależnie od dyscypliny sportowej budzi wśród zawodników
skrajne emocje. Liderzy grają o prestiż, przegrani by zmazać plamę po
poprzednich wpadkach. Snajperzy mają szansę podreperowania swoich boiskowych
statystyk. Z kolei wychowankowie, którzy dotąd spotkania oglądali przeważnie z perspektywy
ławki rezerwowej, liczą na swoją szansę. Inni na plac gry wychodzą z czystego
obowiązku, myślami będąc zupełnie gdzieś indziej. Bywają jednak i tacy,
którzy o awans do następnej rundy muszą stoczyć decydującą batalię. Kolejny raz
wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, pokonać przeciwnika i dosłownie
w ostatniej chwili wyszarpać sobie prawo występów w następnej rundzie.
Tego
właśnie dokonali piłkarze Viktorii Pilzno, którzy na własnym boisku pokonali
faworyzowany zespół CSKA Moskwa 2:1. Casus drużyny z Czech to świetny przykład
pokazujący, że pieniądze w futbolu to jednak nie wszystko. Czasem o wiele
bardziej liczy się determinacja, pragnienie zwycięstwa i pozostająca na granicy
racjonalności wiara w końcowy sukces. W dodatku należy powiedzieć, że mecz nie
ułożył się dla zawodników Pavla Vrby pomyślnie, gdyż od 65 minuty przegrywali
0:1. Impulsem do walki okazała się czerwona kartka dla napastnika CSKA Alana
Dzagoeva. Gospodarze zwietrzyli wówczas swoją szansę i ruszyli do ataku.
Nadzieję na zajęcie 3 miejsca w grupie D, a tym samym awans do Ligi Europy,
przywrócił im w 75 minucie Daniel Koral. Natomiast prawdziwy szał radości
zapanował po trafieniu w doliczonym czasie gry Tomasa Wagnera. Owszem, wynik
mógł być inny, gdyby Ahmed Musa, wykorzystał chociaż 1 sytuację, którą
wypracowali mu partnerzy. Nie zmienia to natomiast faktu, że mały klub zdołał
wyrzucić za burtę solidną rosyjską firmę, a biorąc pod uwagę siłę zespołów, z
którymi musiał się mierzyć w bieżącej edycji Champions League, osiągnął swój
plan maksimum.
Nie
mniej interesująco było w Monachium, gdzie w meczu o prestiż, Bayern grał z głodnym
sukcesu w europejskich rozgrywkach Manchesterem City. Spotkanie rozpoczęło
się zgodnie z oczekiwaniami, od ataków Bawarczyków, którzy po niecałym kwadransie
i bramkach duetu Müller-Goetze prowadzili już 2:0. Gdyby wówczas ktoś
powiedział mi, że spotkanie zakończy się rezultatem 2:3, zalecałbym mu
odstawienie leków albo wprost przeciwnie, zwiększenie dawki. Odnoszę wrażenie,
że po 2 szybkich ciosach, zawodnicy Guardioli, nie wykończyli słaniającego się
na nogach rywala z Anglii. Ten nie dość, że nie dał się znokautować, to jeszcze
coraz groźniej zaczął się odgryzać. Kiedy na pół godziny do końcowego gwizdka,
rzut karny dla „Obywateli” wykorzystał Aleksandar Kolarov, w szeregi mistrzów
Niemiec wkradł się niepokój. Ich ataki, przeprowadzane dotychczas z rozmachem,
okazywały się niewystarczające dla dobrze ustawionych we wtorkowy wieczór
piłkarzy Manuela Pellegriniego. Prawdziwy szok nastąpił jednak w 62 minucie,
kiedy to James Milner wyprowadził przyjezdnych na prowadzenie. Miny
zaskoczonych takim obrotem sprawy graczy Bayernu wyglądały wówczas bardzo
wymownie. Podobnie z resztą, jak liczących na efektowne zwieńczenie grupowej
rywalizacji kibiców klubu z Bawarii, którzy grudniowego wieczora wypełnili
Allianz Arenę. Koniec końców niezawodna maszyna Pepa Guardioli po raz pierwszy
w tym sezonie schodziła z boiska pokonana. W końcowym rozrachunku potknięcie, w
żadnym stopniu nie wpłynie na ostateczny kształt grupy D. Bayern wciąż
pozostaje jednym z głównych kandydatów do wygrania Ligi Mistrzów. W świat poszedł
jednak czytelny przekaz, iż grając solidny, agresywny i zdyscyplinowany futbol,
Bawarczyków można wypunktować.
Największych emocji dostarczył
natomiast mecz w Stambule. Starcie na Türk Telecom Arena anonsowano w mediach,
jako absolutny hit 6 serii rozgrywek grupowych Champions League, w którym
piłkarze i kibice Galatasaray’u mieli zgotować gościom z Turynu prawdziwe
piekło. To zaś, mam wrażenie, zostało na stadionie Ali Sami Yen, a obecny
obiekt mistrzów Turcji, w spotkaniu ze „Starą Damą” przypominał
w najlepszym przypadku dobrze rozgrzany brykiet, który na dodatek po nieco
ponad pół godzinie gry został całkowicie zasypany śniegiem. Wówczas pojedynek
przerwano, by po przedłużającej się chwili zwłoki zdecydować, iż kluczowa dla
końcowego układu sił w grupie B potyczka, zostanie rozegrana w następnego dnia.
Muszę przyznać, że trudno było mi pogodzić się z taką decyzją organizatorów.
Wielokrotnie zdarzało się bowiem tak, że mecze toczyły się w znacznie gorszych
warunkach. Za przykład niech posłuży toczona przy mocno padającym śniegu batalia
Lecha z Wisłą, albo niektóre „mecze na wodzie”: listopadowy bój Benfiki
z Olympiakosem, ubiegłoroczny Levante z Realem, czy też historyczny
półfinał Polska-RFN z 1974 roku.
Dziwi mnie takie podejście do
sprawy organizatorów tym bardziej, że piłka nożna to nie skoki narciarskie,
gdzie jednemu skoczkowi podwieje pod narty mocniej, drugiemu słabiej, a trzeci
dostanie wiatr w plecy i zaliczy bulę. W futbolu warunki są jednakowe
dla wszystkich. Owszem, przy strugach deszczu i powstających przez nie
kałużach lub mocnym śniegu, łatwiej się bronić niż atakować, ale czy kiedy aura
sprzyja grze, jej obraz gry jakoś drastycznie się zmienia? Wciąż zespół będący
z przysłowiowym nożem na gardle by wygrać, musi się otworzyć i nieustannie
szukać swojej szansy, podczas gdy przeciwnicy murując dostępu do własnej
bramki, mają „komfort” wyprowadzania zabójczych kontrataków. Tym bardziej, że
mówimy tutaj o zawodnikach takich, jak Sneijder, Drogba, Felipe Melo,
Tevez, Pogba, czy Vidal, którym nie sposób odmówić wysokich umiejętności
technicznych.
Nie ulega dla mnie wątpliwości,
iż wtorkowe spotkanie w Stambule to szpilka w piętę dla organizatorów, których
śnieg zaskoczył w podobnym stopniu, jak co roku polskich drogowców. Stało się
tak, chociaż podejrzewam, że dysponowali oni stosownymi informacjami
pogodowymi, zwiastującymi opady śniegu. Cała ta sytuacja do złudzenia
przypomina mi historię „basenu narodowego”, kiedy to obnażona została nasza
opieszałość i brak zmysłu przewidywania. Media rozpisywały się wówczas o
wstydzie, którym okryły się osoby odpowiedzialne za przygotowanie na Stadionu
Narodowego do starcia Polski z Anglią, a de facto My wszyscy, jako Polacy.
Teraz, mimo, że ranga meczu nieco mniejsza, poziom zażenowania porównywalny.
Awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów pozostawał otwarty. Wynik bezbramkowy
premiował co prawda Juventus, ale do rozegrania pozostawało ponad 60 minut,
podczas których wszystko mogło się zdarzyć. Wystarczyło tylko porządnie
odgarnąć śnieg leżący na liniach boiska. W imię bardziej sprzyjających warunków
gry, pojedynek zdecydowano się przełożyć. Czy słusznie? Zapraszam do lektury II
części prologu fazy grupowej Champions League.
W
pozostałych wtorkowych spotkaniach w zasadzie nie wydarzyło się nic
szczególnego. Faworyci nie zawiedli i zasłużenie wygrali swoje mecze. Wyjątkiem
od powyższej reguły można uznać jedynie starcie Benfiki, która w Lizbonie
spóźnionym finiszem pokonała 2:1 zespół PSG. Przed ostatnią serią gier,
Portugalczycy mieli jeszcze szanse na wyjście z grupy, musieli natomiast wygrać
z mistrzem Francji i liczyć na to, że Anderlecht nie przegra w Pireusie z
Olympiakosem. Nadzieja tym razem okazała się złudna, bo wynik 3:1 dla Greków,
definitywnie zamknął drzwi piłkarzom z Estadio da Luz do 1/8 Champions League.
Na
zajęcie 2 miejsca w grupie liczyli także zawodnicy Szachtara, którzy na
wyjeździe zmierzyli się z Manchesterem. Starcie na Old Trafford nie
zachwyciło a ostateczny rezultat 1:0 dla United, przy jednoczesnej wygranej
„Aptekarzy” na Estadio Anoeta z ekipą Realu Sociedad, sprawił, że Ukraińcy
zostali zmuszeni zadowolić się wiosenną grą w Lidze Europy.
Przeciętne
widowisko obejrzeli za to kibice w Kopenhadze, do której przyjechał Real Madryt.
Obie drużyny zagrały w zasadzie o pietruszkę, nie dziwi zatem fakt, iż
piłkarzom obydwu drużyn nie chciało się zbytnio wysilać. Ostatecznie skończyło
się 0:2 dla „Królewskich” po trafieniu Isco, oraz 9 bramce w bieżącej edycji
Ligi Mistrzów Cristiano Ronaldo.
W
środę poznamy ostatecznie rozstrzygnięcia. Najciekawiej zapowiada się
rywalizacja w grupie F. Interesująco może być także w Mediolanie, Gelsenkirchen
oraz Stambule. Jedno wydaje się pewne, emocji na pewno nie zabraknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz